idealny film na tak zwaną najbliższą niedzielę z westernem - idzie się wyspać raz a porządnie.
tak jak się zazwyczaj z panem tomaszem raczkiem nie zgadzam, tak się z nim wyjątkowo zgodzę teraz: murzyńska bajeda wypełzła z mokrego snu trapera o dzikim zachodzie, podrasowana ideologią martina luthera kinga, manieryczna, chaotyczna, źle fotografowana.
(kamień od pana tomasza)
takoż i pan zygmunt kałużyński demoluje wierzeje i wpada z olśnieniami, bowiem - jako stary bywalec westernów - dobrze wie, że murzyni nigdy w nich nie występowali. ten film próbuje przekonać, że w rzeczywistości było inaczej - przekonuje nas dalej naczelna hałaburda polskiej krytyki filmowej - ale bezskutecznie.
(tu pan zygmunt rzuca kamieniem)
anyway - łotrzykowskie łesternisko agonalne o zniewalaniu czarnych, wykorzystywaniu żółtych i zabijaniu czerwonych celem grabienia ziemi pod tory dla białych, z cudownej wprost piękności negrem w podwójnej roli: aktora, który nie potrafi przekonywająco zwerbalizować nawet jednej głupiej myśli, oraz reżysera, który nawet nie potrafi właściwie bo dramaturgicznie wpleść w narrację prostego zabiegu tak zwanej reminiscencji.
film, który zadowoliłby wyłącznie spike'a lee, to nie jest dobry film.
co więcej, to nie jest nawet zły film - jako iż zły film również należy umieć zrobić.
peebles ewidentnie nie odziedziczył braku talentu po tacie - im bardziej stara się o poważkę, tym bardziej jest zabawnie.
(tu jest miejsce na kamień, który pochodzi ode mnie)